Kolejny zbiór opowiadań Schmitt'a i w sumie te same wnioski, co po przeczytaniu "Odette i inne historie miłosne", o których pisałam Wam w poprzednim poście. Tylko tytułowa "Marzycielka z Ostendy" zasługuje na wyróżnienie. W moim odczuciu mogłaby nawet śmiało stanowić odrębną książkę. Pomimo upływu kilku lat od lektury tego zbioru nadal pamiętam niesamowitą atmosferę, którą autor wyczarował w tym jednym opowiadaniu i jego eteryczną główną bohaterkę. Pozostałe tytuły są niedopracowane, niedokończone i dość banalne. Nawet już nie pamiętam o czym były. Jakby je autor tylko od niechcenia naszkicował licząc, że czytelnik sam dopiszę brakujące akapity. Tylko po co? Czyżby nie wierzył w siłę Marzycielki? Nie ufał, że jest wystarczająca sama w sobie i dlatego chcąc podnieść jej wartość dorzucił pozostałe opowiadania? Niepotrzebnie.
To przecież ogromne marnotrawienie czasu i papieru, gdy na 5 opowiadań tylko jedno ma w sobie siłę, by zapaść w pamięci na dłużej. Szkoda. Jest potencjał, ale brak konsekwencji ze strony autora.
Tego autora czytałam tylko ''Oskar i Pani Róża''. :)
OdpowiedzUsuńpolecam inne jego książki, np "Zbrodnie małżeńskie" albo "Napój miłosny". Naprawdę warto. I dziękuję za odwiedziny :)
Usuń